Wiedziałam, że skoro rok nie
rozpoczyna się dla mnie dobrze – wcale lepiej się nie skończy. Mieliśmy już
wrzesień, a ja wróciłam właśnie do domu z kolejnym, uwalonym egzaminem. To nie
mogło się tak skończyć. Próbowałam kłócić się z profesorem, tłumaczyć, że jeśli
teraz mnie nie przepuści, będę miała cały rok studiów w plecy. Czy się przejął?
Ani trochę. Nie należał do ludzi wyrozumiałych. Stary dziad, który zapomniał
jak sam był studentem.
Poprawiłam torbę, która nieustannie
zsuwała mi się z ramienia. Czekało mnie teraz dwadzieścia minut wędrówki do
pracy. Na samą myśl, że przez najbliższy rok to będzie moja codzienność, robi
mi się niedobrze. Nie tak to sobie wyobrażałam. Miałam ukończyć tą fizjoterapię
i wyjechać z Rzeszowa najdalej jak tylko się da. Najlepiej gdzieś za granicę.
Drgnęłam niespokojnie, kiedy nade mną
rozległ się pierwszy pomruk burzy. Oczywiście nie zabrałam ze sobą parasola,
więc pozostała mi jedynie modlitwa o to, by dotrzeć do pracy przed oberwaniem
chmury. A przecież przez ostatnie dni nasze miasto potężne ulewy nawiedzały
praktycznie non-stop. Idąc chodnikiem musiałam poruszać się slalomem między
kałużami. Przeklinałam cicho pod nosem za każdym razem, gdy nieuważny kierowca
o mały włos nie chlapał mnie brudną wodą. No trudno. W tym roku nie istniało
dla mnie coś takiego jak „limit pecha”. On był wszechobecny i gdyby trafił we
mnie piorun, jakoś wcale by mnie to nie zaskoczyło. Chociaż przyznam, że
niejako odetchnęłam z ulgą na widok galerii handlowej, przy której mieściła się
moja restauracja.
To były ostatnie światła.
Skrzyżowanie, na którym przejście na czerwonym wiązało się z popełnieniem
samobójczego aktu. Nie chciałam ryzykować, chociaż dochodziła godzina
osiemnasta, a ruch o tej porze praktycznie był równy zeru. Czerwone to
czerwone. Może mi się w życiu nie powodzi, ale byłam zdecydowanie za młoda by
umierać. I to jeszcze w tak głupi sposób.
Pierwsze krople deszczu opadły na moje
odsłonięte przedramiona. Poganiałam w myślach światła, ale wyglądało na to, że
czeka perfidnie na rozpoczęcie ulewy. A przecież widziałam przed sobą już drzwi
do restauracji. Od klimatyzowanego pomieszczenia dzieliło mnie sto metrów. Może
trochę więcej. Rozejrzałam się uważnie. Prawo, lewo, prawo. Żaden samochód nie
znalazł się w zasięgu mojego wzroku, więc było względnie bezpiecznie.
Kolejny grzmot i krople deszczu.
Niespokojnie przeskakiwałam z nogi na nogę.
- Dobra, raz się żyje – mruknęłam pod
nosem, wchodząc na przejście dla pieszych pomimo czerwonego światła.
Poszło dość szybko i rzeczywiście, bez
problemu. Już miałam skakać z radości, gdy zza zakrętu, z piskiem opon wyjechał
samochód. Pewnie gdybym trenowała lekkoatletykę i biegi na krótkie dystanse,
ominąłby mnie ten cały koszmar. Niestety sportowiec był ze mnie marny, a
kondycja była w opłakanym stanie. To pewnie przez te wszystkie papierosy
wypalone przed lub po zajęciach. Koniec końców niemalże cała zawartość kałuży
znalazła się na mnie, a kierowca nie zdobył się na żaden ludzki odruch. Nie
zatrzymał się, nie przeprosił. Ot pojechał w siną dal i tyle go widziałam. Nie
zdążyłam nawet zapamiętać numerów rejestracyjnych, więc wyglądało na to, iż
ujdzie mu to na sucho.
Zaśmiałam się pod nosem. Ba, wybuchłam
po chwili tak histerycznym śmiechem, że jakaś staruszka przechodząca obok ze
swoim małym pinczerkiem spojrzała na mnie krzywo. No ale jak mogłam pomyśleć,
że temu kierowcy ujdzie coś na sucho,
kiedy ja byłam przemoczona?!
- Brawo Kowalczyk, tylko ty mogłaś
dokonać takiego porównania – westchnęłam, próbując zebrać do kupy resztki
swojej godności.
Wchodząc na parking restauracji
zupełnie zapomniałam o zdrowym rozsądku, zbytnio przejęta tym, jak tragicznie
muszę teraz wyglądać. Dopiero zderzenie z czymś ciepłym sprowadziło mnie na
ziemię. Zerknęłam w orzechowe oczy, a następnie spojrzałam na ziemię, gdzie
leżały resztki posiłku owego osobnika. Jęknęłam cicho. Problemów ciąg dalszy,
co?
- Wszystko w porządku? – Zapytał
chłopak łamaną polszczyzną. Niepewnie skinęłam głową. Zatkało mnie. Jego
jedzenie właśnie mieszało się z deszczem, a on się pyta czy wszystko ze mną
okej? – Mogę jakoś pomóc?
Chyba faktycznie musiałam źle
wyglądać, ale mimo wszystko uśmiechnęłam się i pokręciłam przecząco głową.
Wskazałam palcem na jego zakupy.
- Chyba powinnam się jakoś
odwdzięczyć.
- To nic takiego. – Wzruszył obojętnie
ramionami, uśmiechając się przy tym czarująco. – I tak nie byłem głodny. Ale
jeśli podasz mi swój numer telefonu to myślę, że o wszystkim zapomnę.
Niewiele myśląc podałam szybko cyfry,
jeszcze raz przeprosiłam, a następnie wbiegłam szybko do restauracji.
Chwilę później ulewa rozszalała się na
dobre.
_______________________________________________________
Ja chyba oszalałam, ale przychodzę z tym opowiadaniem do Was.
Kolejne. Jeszcze bardziej osobiste niż poprzednie.
Zapraszam do czytania i komentowania :)
Enjoy, Kaś!
Zaczyna się fajnie :) Czekam na dalszy ciąg. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoje opowiadania! Mam nadzieję, że pojawi się coś nowego na blogu: http://nie-znajda-nas.blogspot.com/!
OdpowiedzUsuńAle ta opowieść również mnie zaciekawiła, zwłaszcza że występują zawodnicy Asseco Resovii Rzeszów. :) Czekam na kolejny rozdział!
Zaczyna się genialnie! Będę tutaj częstym gościem, proszę informuj mnie o nowościach :)
OdpowiedzUsuńzapraszam również do mnie: http://flames-of-lovee.blogspot.com/
Już kocham to opowiadanie *.* Nie mogę się doczekać kolejnego, najchętniej w tym momencie przeczytałabym całe :P Pisz szybko, a ja czekam :3
OdpowiedzUsuńGorące pozdrowionka i do nn
Ps. W wolnej chwili zapraszam również na bloga, którego prowadzę razem z koleżanką jestem-mysle-moge-wszystko.blogspot.com ;)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń